„Świat wciąż potrzebuje Ameryki, a Ameryka wciąż potrzebuje świata”. Te słowa, optymistycznie wybrzmiewające z czołówki ostatniego wydania Foreign Affairs, brzmią wątpliwie w obliczu dynamicznie rozwijającej się sytuacji na Bliskim Wschodzie. Sytuacji, która eksponuje wręcz niespotykaną bezradność amerykańskiej polityki zagranicznej i maluje obraz sceny politycznej, która stała się niebezpiecznie podatna na partykularyzm. Zbliżające się wielkimi krokami wybory prezydenckie są w napięciu śledzone zarówno wewnątrz kraju, jak i poza „jednobiegunowym mocarstwem”. Co zaskakujące, nie grają one głównych skrzypiec na globalnej scenie politycznej, gdyż te zostały gwałtownie zagarnięte przez Bliski Wschód.
Autor: Igor Włodarski
Nie da się bowiem odeprzeć wrażenia, że dramatyczna eskalacja i coraz szerzej rozpościerające się na niebie widmo wojny regionalnej wymknęły się spod amerykańskiej kontroli. Co więcej, Bidenowska administracja zdaje się bezładnie minimalizować polityczne straty, które według wielu komentatorów mogą kosztować Demokratów kontrolę nad Waszyngtonem. Trudno zatem prognozować, jak potencjalny wynik listopadowych elekcji wpłynie na konflikt izraelsko-irański. Coraz bardziej logiczne zdaje się odwrócenie tego twierdzenia – jak potencjalny rozwój konfliktu wpłynie na wyniki wyborów prezydenckich.
Prognozując tę wielopłaszczyznową sytuację, można uznać, że o wiele bardziej interesujące i niejednoznaczne jest położenie potencjalnej sukcesorki Joe Bidena – wiceprezydent Kamali Harris. Może to wydawać się niezrozumiałe, gdyż Donald Trump jawi się jako bardziej nieprzewidywalny i wyrazisty kandydat, lecz prowadzona przez niego retoryka jest równie nieprecyzyjna, co niekonsekwentna. Ponadto podczas prezydentury Republikanina nie miała miejsca tak dynamiczna destabilizacja na Bliskim Wschodzie, zatem prognozowanie jego potencjalnych działań wymagałoby stawiania zbyt daleko posuniętych hipotez. Środki podjęte dotychczas przez obecnego prezydenta dają choć niewielki obraz tego, jak mogłyby wyglądać posunięcia Harris, gdyby zasiadła w Gabinecie Owalnym.
Poza tym, kandydat republikański słynie z kontrowersyjnych wypowiedzi, których urzeczywistnienie byłoby co najmniej kłopotliwe. Ponadto, ankieta przeprowadzona przez Arab American Institute na przełomie lipca i sierpnia jasno wskazuje, że to właśnie potencjalni wyborcy Harris (elektorat Demokratów, młodzi ludzie, Afroamerykanie oraz Latynosi) bardziej skłaniają się do popierania Palestyńczyków oraz krytyki działań Izraela. Oczywiście nie można przy prognozowaniu tak skomplikowanej sytuacji ignorować postaci prezydenta Trumpa i nie zamierzam tego robić.
Jednak centralnym elementem tego artykułu będzie Harris, która w obliczu niespodziewanej rezygnacji Bidena z wyścigu prezydenckiego, została postawiona przed nie lada wyzwaniem – mając na to nieco ponad trzy miesiące, musiała ukazać się nie tylko jako polityk zdolny do stabilizacji stale pogarszającej się sytuacji wewnętrznej w kraju, lecz także jako przywódczyni gotowa prowadzić globalne mocarstwo na arenie międzynarodowej.
Trudno ocenić, na ile skutecznie Harris udało się sprostać temu wyzwaniu, gdyż polityczka stale napotyka nowe trudności podczas trwania swojej niebywale krótkiej kampanii. Owszem, zgodnie z codziennymi sondażami publikowanymi w The New York Times wiceprezydentce udało się nadgonić stosunkowo wysokie prowadzenie Donalda Trumpa z momentu jej przystąpienia do walki o urząd, co więcej, obecnie posiada nad kandydatem republikańskim przewagę około trzech punktów procentowych. Jednak lwia część komentatorów zgadza się z twierdzeniem, że wyścig jest bardzo wyrównany, a ostateczny wynik będzie zależeć od kilku czy kilkunastu tysięcy wyborców z tak zwanych „swing states”.
Powszechnie uznaje się, że konflikt bliskowschodni może okazać się dla Harris kłopotliwy w zdobyciu głosów elektorskich z Michigan, gdzie zamieszkuje liczna grupa Amerykanów o arabskim pochodzeniu. Jednocześnie wiceprezydentka musi walczyć o utrzymanie poparcia amerykańskich Żydów, którzy według badań Pew Research Center z 2020 roku są nadal jedną z najbardziej liberalnych i prodemokratycznych mniejszości etnicznych w USA, dodatkowo posiadającą silne lobby w Waszyngtonie. Izrael popiera także bardzo liczna grupa protestanckich ewangelików.
W kwestii walki o głosy obydwu środowisk wygląda na to, że kandydatka Demokratów stara się znajdować złoty środek. Jest zdecydowanie proizraelska i nic w tym dziwnego – to w istocie dogmat amerykańskiej polityki; jednak nie w tak zagorzałym stopniu jak Joe Biden – postać silnie „wrośnięta” w establishment, ponadto blisko powiązana z Benjaminem Netanjahu przez niemal cały czas trwania swojej kariery.
Mniejsza zagorzałość nie zmienia jednak faktu, że Harris odnotowała już kilka potknięć w związku z kwestią bliskowschodnią, a ewolucję jej poglądów w tej materii da się zaobserwować od samego początku trwania kampanii. Przed przejściem do analizy stanowiska Harris w aktualnym momencie, warto przytoczyć kluczowe wydarzenia ukazujące stopniowe zmiany w podejściu wiceprezydentki. Należy podkreślić, że najbardziej istotny i wymagający uwagi jest okres bezpośrednio po starcie Harris w wyścigu prezydenckim, gdyż wcześniej o wiele trudniej było zaobserwować narrację rozbieżną z działaniami podejmowanymi przez administrację Bidena.
Owszem, podczas wystąpienia w Alabamie z marca bieżącego roku Harris stanowczo nawoływała do natychmiastowego, lecz tymczasowego, zawieszenia broni, co wbrew pozorom było jednym z ostrzej wyartykułowanych wezwań jakiegokolwiek wysoko postawionego członka administracji. Jednak dla dużej części bazy wyborczej Demokratów nie było to wystarczające, więc Harris była w istocie zmuszona przeformułować swoje stanowisko od pierwszego dnia wyścigu.
„Jeśli chcecie, żeby Donald Trump wygrał – mówcie to dalej. Jeśli nie, to teraz mówię ja.” Te słowa Demokratki zostały skierowane podczas sierpniowego wiecu w Detroit (we wspomnianym Michigan) w kierunku propalestyńskich protestujących, którzy skandowali: „Kamala, Kamala, nie ukryjesz się! Nie będziemy głosować na ludobójstwo”. Odpowiedź ta, bez zaskoczenia, ściągnęła w kierunku wiceprezydentki falę krytyki ze strony środowisk potępiających Izrael. Warto podkreślić, że skandowanie oskarżeń o przykładanie ręki do ludobójstwa ciągnie się za Harris jeszcze sprzed początku samodzielnej kampanii. Paradoksalnie, oskarżenia te bywają jeszcze bardziej ofensywne niż te, skierowane do Joe Bidena, co wskazuje na pierwotne oczekiwania części społeczeństwa w stosunku do potencjalnej prezydentury Harris.
Niezależnie od jej przywiązania do establishmentu, wciąż jawiła się ona jako ktoś świadomy potrzeb społeczeństwa, bardziej uważny na głosy ludzi otwarcie niezadowolonych z całokształtu współczesnej Ameryki. A jednak. Harris nie odpowiedziała w sierpniu w sposób merytoryczny i dała się ponieść frustracji, która była niespotykana w pierwszej fazie kampanii – kiedy to kandydatka regularnie brała udział w starannie zaplanowanych wydarzeniach, na których, według krytyków, izolowała się od konfrontacji z wyborcami nieprzekonanymi do oddania na nią głosu.
Gdy incydent powtórzył się raptem tydzień później, podczas wyborczego wiecu w Arizonie, Harris zdecydowała się na bardziej dyplomatyczną odpowiedź. Demokratka zapewniła protestujących, że „szanuje ich głosy” oraz podkreśliła wysiłki podejmowane wspólnie z Bidenem w celu zawieszenia ognia i uwolnienia zakładników. Nie odniosła się do kwestii humanitarnej w Gazie, jednak podkreśliła, że to „czas najwyższy” na ugodę. Ponad dwa miesiące od jej wypowiedzi szanse na ugodę są bliskie zeru. Im dalej trwa kampania Harris, tym więcej obserwatorów zostaje utwierdzonych w poglądzie, że zmiana w Białym Domu nie będzie oznaczać jakiejkolwiek zmiany na Bliskim Wschodzie.
Al Jazeera pisała w sierpniu o jednakowych stanowiskach prezydenta i jego zastępczyni w kwestii palestyńskiej, które według autorów różnią się jedynie fasadą. Harris bowiem częściej od Joe Bidena odnosi się do kryzysu humanitarnego w Gazie oraz okazuje zrozumienie w stosunku do ofiar i ogromu cierpienia dotykającego Palestyńczyków. Najbardziej rozległe wypowiedzi wiceprezydentki w tej kwestii pojawiły się w jej przemówieniu po lipcowym spotkaniu z Benjaminem Netanjahu, a także podczas wrześniowej debaty prezydenckiej z Donaldem Trumpem.
W obydwu przypadkach, poza wielokrotnym, dobitnym podkreślaniem swojego wsparcia dla Izraela i jego prawa do samoobrony, Harris stwierdziła, że „forma tej samoobrony także ma znaczenie”, niejako ukazując brak poparcia dla metod stosowanych przez Izrael w Gazie. W obydwu wypowiedziach Harris przechodziła do opisywania tragedii, która dotyka naród palestyński i postulowania wsparcia humanitarnego, zakończenia cierpienia cywilów i odbudowania zrujnowanej infrastruktury, a w dalszej przyszłości – wprowadzenia rozwiązania dwupaństwowego.
Jednocześnie podczas wspomnianej debaty, Trump w żaden sposób nie odniósł się do sytuacji Palestyńczyków ani rozwiązania dwupaństwowego. W zamian wykorzystał swoją wypowiedź, by zapewnić bezwarunkowe poparcie dla Izraela i w charakterystyczny dla siebie sposób zaatakować kontrkandydatkę w kontekście eskalacji konfliktu. Może się zatem wydawać, że w zestawieniu z Bidenem, a tym bardziej Trumpem, Harris jawi się jako najbardziej przychylna Palestyńczykom.
Jednak wielu zarzuca wiceprezydentce pozorność, gdyż ostatecznie popiera całkowite i bezwarunkowe wsparcie dla Tel-Awiwu, a jej wypowiedzi bez wyjątku eksponują przede wszystkim poparcie dla interesu izraelskiego. Można się jedynie zastanawiać na ile narracja Demokratki ma na celu ukazanie ciągłości polityki zagranicznej administracji Demokratów i zaskarbienie sobie przychylności umiarkowanych wyborców, a na ile może się pod nią kryć zmiana akcentów, która pojawiłaby się wraz z objęciem rządów przez Kamalę.
Opisane sytuacje ukazywały poglądy kandydatki jeszcze przed największą eskalacją, czyli inwazją Sił Obronnych Izraela w Libanie i powtórnym ataku rakietowym Iranu na Izrael. Zatem zasadnie można było oczekiwać, że w obliczu drastycznego pogorszenia sytuacji humanitarnej Libańczyków, Harris w choć niewielkim stopniu zmieni stosunek do działań rządu Netanjahu.
Wyrazem tych oczekiwań było pytanie Billa Whitakera, prowadzącego kultowego prezydenckiego wywiadu 60 Minutes, o stosunek Harris do ignorowania działań Białego Domu przez izraelskiego premiera. Odpowiedź Demokratki była wymijająca, a bardziej precyzyjne ujęcie pytania przez prowadzącego: „Czy Stany Zjednoczone mają w premierze Netanjahu prawdziwego sojusznika?”, spotkało się z kontrą Harris: „Z całym szacunkiem, lecz uważam, że lepsze pytanie to: czy istnieje prawdziwy sojusz między narodem amerykańskim i narodem izraelskim? Odpowiedź brzmi: tak.” Druga wymijająca odpowiedź ma w tym przypadku o wiele większe znaczenie.
Wiceprezydent nie objęła swoim bezwarunkowym poparciem samego Netanjahu. Co, jak postaram się dowieść, bez wątpienia znajduje się w jej interesie politycznym. Media od czasu inwazji w Libanie piszą o wizerunkowym ciosie, jaki zadał Demokratom izraelski premier na miesiąc przed wyborami. Podnoszą się głosy o poniżeniu, jakim jest dla globalnego mocarstwa niesubordynacja Izraela. Stany Zjednoczone jawią się jako państwo, które traci kontrolę nad sojusznikiem, jednocześnie przekazując mu ogromne fundusze (Izrael jest państwem, które otrzymało najwięcej środków od USA od końca II wojny światowej).
Ponadto część komentatorów obawia się o całkowitą utratę panowania nad sytuacją na Bliskim Wschodzie przez Waszyngton. Wszystkie te doniesienia są bardzo korzystne dla kandydata Republikanów, który jedynie zaostrza krytykę Demokratów i narrację swojej partii w stosunku do konfliktu. Kluczowy jest jednak fakt, że Netanjahu bez wątpienia preferowałby Trumpa jako swojego sojusznika w Białym Domu. Pomijając wspomniane już rozbieżności w stanowiskach dwóch głównych partii amerykańskich, premier Izraela jest typem przywódcy o autokratycznych dążeniach, co zdaje się być aprobowane przez Donalda Trumpa.
Nie należy zapominać, że jeszcze przed konfliktem jednym z głównych celów ultraprawicowej koalicji Netanjahu było osłabienie fundamentalnych organów sądowniczych, takich jak Sąd Najwyższy czy urząd Prokuratora Generalnego. Państwo Izrael nie posiada silnych fundamentów demokratycznych – brak w nim ustawy zasadniczej, a regulacje praw człowieka są niewystarczające. Ultraortodoksyjne partie żydowskie są znane z krytyki „uniwersalistycznych wartości”, na których opiera się ład społeczny Izraela, w zamian postulując ograniczanie wolności osobistych na rzecz zwiększenia roli komponentu religijnego w prowadzeniu państwa.
Sam Netanjahu od dawna znajduje się w konflikcie z głównymi dowódcami Sił Obronnych Izraela, reprezentujących grupę liberalnych Aszkenazyjczyków, oskarżając ich o nadmierną proamerykańskość. Przeprowadzane co miesiąc ankiety ukazują, że większość społeczeństwa obawia się o instytucje demokratyczne Izraela, których główną ostoją jest atakowana przez rząd władza sądownicza, a ponadto panuje powszechne przekonanie, że decyzje polityczne podejmowane przez premiera są motywowane personalnym zyskiem, bowiem Netanjahu stoi w obliczu procesu o korupcję. Może on skutkować nie tylko końcem kariery politycznej, lecz także spędzeniem reszty życia w więzieniu.
Wojna stanowi dla polityka idealny pretekst uciekania przed odpowiedzialnością i odwlekania w czasie procesu sądowego. Nie da się zaprzeczyć, że główne trendy obecnych rządów Netanjahu znajdują wiele wspólnego z aksjologią gloryfikowaną przez Trumpa. Premier reprezentuje prawą stronę sceny politycznej, dąży do centralizacji władzy i osłabiania mechanizmów kontrolnych państwa, stawia na siłę ponad dyplomację, używa polityki jako narzędzia do unikania odpowiedzialności prawnej. Czy to nie ironiczne, że Harris podczas debaty dokładnie o te rzeczy oskarżała Donalda Trumpa, jednocześnie gwarantując bezwzględne poparcie dla Izraela i spotykając się sam na sam z głową tego państwa?
Gdy w trakcie kampanii do wyborów 1992 roku doradca Billa Clintona, James Carville, ukuł slogan „Chodzi o ekonomię, głupku”, miał na celu wskazać priorytet kampanii ludziom pracującym z Clintonem. Nieświadomie jednak powstało hasło, które stało się nieodłącznym elementem amerykańskiej polityki i istnym wyznacznikiem tego, co w kampanii najbardziej istotne.
Ankiety jasno wskazują, że wyborcy przede wszystkim biorą pod uwagę kwestie ekonomiczne, czyli, w największym uproszczeniu, kto może zaoferować im lepszy poziom życia. Jednak błędnym jest ignorowanie polityki zagranicznej jako aspektu, który również wpływa na wyborcze preferencje. Szczególnie w roku, w którym o ostatecznym werdykcie zadecyduje promil oddanych głosów.
Sytuacja na Bliskim Wschodzie nie ułatwia zadania Kamali Harris, lecz jej odmienne od Donalda Trumpa poglądy i tak mogą okazać się wystarczająco przekonujące dla wyborców w najmniej przewidywalnych stanach. Zwycięstwo jest równie niepewne, co osiągalne. Lecz co dalej? Wnioskując po dotychczasowych wypowiedziach wiceprezydentki, nic może się nie zmienić, gdyż jedynym narzędziem nacisku, jaki pozostał Amerykanom w stosunku do Izraela, jest ograniczenie wsparcia militarnego i finansowego.
Armia izraelska jest na tyle silna, by być zdolną do samoobrony – głównego postulatu Demokratki, lecz jednocześnie nie wystarczająco, by otworzyć kolejny front i doprowadzić do wybuchu pełnoskalowej wojny regionalnej. Osłabienie możliwości oddziaływania rządu Netanjahu powinno być dla Harris priorytetem, gdyż od miesięcy jest oczywiste, że premier Izraela nie jest dla Amerykanów wiernym sojusznikiem, a co więcej, zdecydowanie rozbiega się z liberalnymi ideami, które tak usilnie forsują Stany Zjednoczone od zakończenia zimnej wojny.
Jeśli Harris faktycznie zależy na zakończeniu cierpienia i próbie wypracowania rozwiązania, które będzie w stanie przywrócić względny pokój na Bliskim Wschodzie – co może wydarzyć się jedynie dzięki mediacjom amerykańskim – powinna doprowadzić do sytuacji, która umożliwi zmianę przywództwa w Izraelu. Przywództwa kierującego się interesem swojego narodu, a nie celami prywatnymi, poszukującego rozwiązań, a nie dążącego do eskalacji.
Jesteśmy świadkami kolejnego aktu dramatu, w którym władze izraelskie przez własną krótkowzroczność jedynie tworzą pole dla kolejnych, jeszcze bardziej radykalnych i zagorzałych grup rebelianckich, zbudowanych na tragedii i cierpieniu współobywateli, grup gotowych do zemsty. W obliczu stałego pogłębiania się militarnych kryzysów na świecie, Kamala Harris musi jawić się jako silny i zdecydowany przywódca, gotowy na dyktowanie warunków i wywieranie presji. W tej kwestii mogłaby się nieco nauczyć od swojego kontrkandydata. Czy tak się stanie? Niech zweryfikują wybory.